Pestka z Kompanii nr 317

Droga na wschód

Za Uralem jest Syberia.

Anna Kopisto, urodziła się w 1922 roku w Starej Wilejce, na ziemi litewskiej, która wówczas leżała w granicach II Rzeczpospolitej. Rodzice jej pochodzili z Litwy. Ojciec, Jakub Siedow, pochodził z dość zamożnej rodziny, rosyjsko – polskiej, był oficerem w carskiej armii. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości nie wstąpił do wojska polskiego i zajął się działalnością gospodarczą. Otrzymał sporą spłatę od swojego ojca, którą inwestował, z nienajlepszym skutkiem, w coraz to inne przedsięwzięcia. Po bankructwie posiadanego na Litwie sklepu, wraz z żoną Malwiną i trojgiem dzieci, przeniósł się do miasta Kostopol, leżącego na dalekim wschodzie Polski, w województwie wołyńskim, które obecnie znajduje się w granicach Ukrainy. Zakupił tam dom, stajnię i 10 arów ziemi. Matka Anny hodowała prosiaki, kury, gęsi, w ogrodzie, którym opiekowała się Anna uprawiano warzywa i kwiaty. Jakub otworzył sklep, tym razem masarniczy, skupował świnie, jednak nie wiodło mu się dobrze - albo nie specjalnie się na tym znał, albo nie było to opłacalne. Zmienił branżę kupując dwa konie, najpierw pod wierzch, potem pociągowe i zaczął pracować jako wozak. Dobra passa nie trwała długo, a pieniądze ze spłaty skończyły się. Pani Malwina miała trochę własnego grosza w postaci kilku złotych pięciorublówek, które dostała jako spłatę od swojej rodziny z wileńszczyzny (sprzedawała ziemie na działki), wydawała je na utrzymanie rodziny, bo nie mieli stałych dochodów. Namawiała męża, żeby starał się o rentę wojskową od rządu polskiego (przez pewien czas obowiązywała taka ustawa wobec Polaków będących wojskowymi pod zaborami), jednak on zwlekał, a kiedy w końcu chciał złożyć wniosek, okazało się, że jest za późno. Kostopol był miastem wielonarodowościowym, większość ludności stanowili Ukraińcy, poza tym żyli w nim Żydzi, Polacy, Rosjanie. Rodzina Sieda nie czuła się jednak związana z Kostopolem, ich korzenie były na ziemi litewskiej, jednak nie dane im było tam powrócić. Anna chodziła do szkoły podstawowej w Kostopolu, potem rozpoczęła naukę w gimnazjum w Sarnach, w której ukończyła dwie klasy. Do gimnazjum jeździła pociągiem, około 50 km, trzy przystanki kolejowe. W szkole byli uczniowie różnych nacji i religii, ale nie zdarzały się żadne zatargi na tym tle. W niedziele Anna często jeździła do Sarn na zbiórki harcerskie, lub na wspólne ze szkołą nabożeństwa w kościele. Uczniowie innych wyznań chodzili do swoich świątyń, taka była praktyka i nikomu to nie przeszkadzało. Szkoła powszechna była obowiązkowa i bezpłatna, ale za gimnazjum trzeba było płacić dość wysokie czesne. Pani Malwina opłacała je ze swojej „spłaty”, z trudem wiążąc koniec z końcem. Sytuacja rodziny pogorszyła się kiedy w 1937 roku ojciec Anny po kolejnym niepowodzeniu w interesach wyjechał z Kostopola wraz z synem i zatrudnił się jako rządca w majątku swojego znajomego – pana Rodziewicza, koło Wilna. Być może rodzice Anny po prostu się rozstali, gdyż ojciec od czasu wyjazdu nie pomagał im ani nie kontaktował się z nimi. Rodzina nie miała zobaczyć już żywych ani ojca ani brata. (Po wojnie Anna dowiedziała się, że obaj zostali zamordowani przez Ukraińców w 1941 roku). Po wyjeździe pana Jakuba Anna i jej matka zostały właściwie bez środków do życia. Pani Malwina wydawała złote rublówki, jednak wiedziała, że nie wystarczy ich na długo. W utrzymaniu pomagała jej najstarsza córka Helena, która po wyjściu za mąż zamieszkała u nich wraz z mężem pracującym jako górnik w pobliskich kamieniołomach. Ówczesny Kostopol był miastem prężnie rozwijającym się dzięki między innymi tym kamieniołomom, w których wydobywano znaczne ilości bazaltu, granitu, sprzedawane do innych województw Polski i zużywane jako budulec w mieście. Z tej przyczyny w okolicy powstała Janowa Dolina, nowoczesne osiedle specjalnie zbudowane dla pracowników kamieniołomów, do którego przyjeżdżali ludzie z zachodnich województw Polski, między innymi państwo Zientarowie, z którymi los miał niebawem Annę spotkać. Mąż Heleny, dobrze zarabiał, ale zamierzał wybudować własny dom, oszczędzał każdy grosz, więc pomoc finansowa z jego strony nie mogła trwać długo. Matka widziała ratunek jedynie w zamążpójściu Anny. Na jakimś spotkaniu u znajomych zapoznano Annę z Zygmuntem Pichetą, pochodzącym z Sosnowca podchorążym, pracującym jako cywil w stacjonującym w Kostopolu pułku kawalerzystów, który zaczął zabiegać o jej względy. Anna broniła się przed tą znajomością, nie chciała wychodzić za mąż, bo miała przecież dopiero 16 lat! Uciekała przed swoim konkurentem, była dla niego opryskliwa, w końcu... postanowiła odebrać sobie życie. Pewnego marcowego dnia poszła nad staw i zaczęła moczyć w nim nogi żeby się przeziębić i umrzeć. Pomysł nie był zbyt poważny, ale zgodnie z założeniem doprowadził ją do choroby, która mogła zakończyć się tragicznie. Anna nabawiła się zapalenia płuc, które owym czasie często było śmiertelne. Była bardzo chora, jednak Zygmunt Picheta zrobił wszystko żeby ją uratować. Poprosił o pomoc dwóch lekarzy wojskowych z pułku, którzy zajęli się jej leczeniem. (Z jednym z nich, doktorem Gaikiem, Anna spotkała się ponownie w zgoła nieprzewidzianych okolicznościach, w czasie wojny w armii generała Andersa...). Nie było wówczas penicyliny, ale lekarze zastosowali leczenie spirytusem z zasobów apteki wojskowej. Kilka razy dziennie owijali jej klatkę piersiową bandażami namoczonymi w spirytusie i wodzie oraz podawali do picia miód ze spirytusem. Takie leczenie, opieka lekarzy i matki okazały się skuteczne. Anna wyzdrowiała, a pozycja pana Zygmunta w jej rodzinie znacznie wzrosła. Pod naciskiem rodziny, w 1938 roku wyszła za niego za mąż. Na ślub przyjechała rodzina Pichetów z Sosnowca – wszyscy bardzo eleganccy, kulturalni, zrobili duże wrażenie na rodzinie Anny („szczęki im opadły”). Annie chciało się płakać i na ślubie i na weselu, które odbywało się w wynajętym dla nich przez pana Zygmunta, mieszkaniu. Były nawet tańce. Wraz z Anną i jej mężem zamieszkała w ich nowym mieszkaniu jej matka, która prowadziła dom i wszystkim się zajmowała, nawet rządziła pieniędzmi, Anna nie orientowała się ani w cenach ani w gospodarowaniu finansami. Nie zbywało jej na niczym i choć nie była szczęśliwa pogodziła się z losem. W kwietniu 1939 roku urodziła córeczkę Alicję i zajęła się wychowaniem dziecka, w czym wydatnie pomagała jej matka. Pan Zygmunt nie był skąpy, dobrze zarabiał, sprezentował nawet Annie eleganckie futro z fok, które rzadko można było spotkać w Kostopolu.
Bezpośrednio przed wybuchem wojny przyjechała do nich z Sosnowca w odwiedziny siostra Zygmunta z mężem. Wizyta ta na zawsze pozostała w pamięci Anny, gdyż byli to bardzo serdeczni ludzie, polubili ją i zaprzyjaźnili się. Obdarowali ją i dziecko wieloma pięknymi prezentami, ubraniami, wyprawką. Anna nie wiedziała, że niebawem te rzeczy będą stanowić jej jedyny majątek i pomogą w przeżyciu.

Rodzina Anny w 1938 roku. Anna stoi pomiędzy Z.Pichetą (z prawej) i szwagrem.
Siedzą od lewej- siostra Anny, Helena i jej matka Malwina z wnuczką.

1 września 1939 roku Niemcy napadli na Polskę i rozpoczęła się II wojna światowa. Do Kostopola działania wojenne wprawdzie nie dotarły, toczyły się na zachodzie kraju, jednak wojnę czuło się wszędzie, a wśród ludzi panował lęk i niepewność. Znakiem wojny były przyjeżdżające pociągi załadowane młodymi mężczyznami zmierzającymi do miejsc mobilizacji oraz przemieszczające się wojsko. Mieszkańcy Kostopola, także Anna, spontanicznie, wychodzili na dworzec kolejowy, podawali żołnierzom jedzenie i picie, rozmawiali z nimi, wypytywali i dodawali otuchy. Zygmunt Picheta nie został zmobilizowany i tak jak część pracowników administracji państwowej został urlopowany z pracy i otrzymał dość wysoką odprawę pieniężną (odprawy wynosiły od kilku do kilkunastomiesięcznych pensji, pan Zygmunt dostał chyba ze 3000 złotych. Ustalono, że część odprawy przeznaczą na zgromadzenie zapasów na czas wojny, w związku z czym matka Anny za znaczną sumę zakupiła bardzo dużą ilość jedzenia, i zmagazynowała ją w swoim domku. Część gotówki zabrał ze sobą Picheta, który postanowił wraz z kolegami z pracy uciec do Rumunii, gdzie po klęsce wrześniowej przedostawała się część wojskowych. Anna pozostała z dzieckiem i matką w swoim mieszkaniu. Pewnego dnia kiedy szła do siostry mieszkającej w ich starym domku za torami kolejowymi, zobaczyła przy torach leżących pokotem na ziemi żołnierzy. Już z daleka widziała, że to nie są Polacy, byli brudni, większość z nich nie miała butów, a nogi owinięte w onuce. Okazało się, że są to Rosjanie, a przecież Polska nie była w stanie wojny z ZSRR, ani też nie podano komunikatów, że rząd radziecki wypowiedział Polsce wojnę! Ale to właśnie żołnierze radzieccy byli w polskim Kostopolu. Jeden z nich wszedł do mieszkania siostry Anny, i poprosił o wodę. Kiedy Helena poczęstowała go wodą on uśmiechając się powiedział „nu, my priszli k wam, wy tak dołgo nas żdali” (przyszliśmy do was, długo na nas czekaliście). Obecna przy tym Anna krzyknęła po polsku, „po co tu przyszliście, po co diabli was tu nadali ?!!!”. Siostra przerażona zaczęła ją uciszać, ale żołnierz nie zareagował, na pewno nie znał języka polskiego. Taki był pierwszy kontakt Anny z przedstawicielami Związku Radzieckiego.

POLACY NIE WIEDZIELI, ŻE RZĄDY NIEMIEC I ZSRR W SIERPNIU 1939 ROKU ZAWARŁY TAJNE POROZUMIENIE – TZW. PAKT RIBBENTROP - MOŁOTOW, ŻE PO WKROCZENIU WOJSK NIEMIECKICH NA ZIEMIE POLSKIE, ROSJANIE BĘDĄ MOGLI ZAANEKTOWAĆ ZIEMIE POLSKIE NA WSCHÓD OD RZEKI BUG. WKRÓTCE ZAWIADOMIONO ICH O TYM W BRUTALNY SPOSÓB.
TYMCZASEM ZYGMUNT PICHETA ZMIERZAŁ NA POŁUDNIE WRAZ Z MASĄ POLSKICH UCIEKINIERÓW, KTÓRYCH PEŁNO BYŁO NA DROGACH PROWADZĄCYCH W RÓŻNE KIERUNKI POLSKI. JEDNI LUDZIE PRZYBYWALI Z ZACHODU UCIEKAJĄC PRZED NIEMCAMI, INNI, UDAWALI SIĘ NA POŁUDNIE, UCIEKAJĄC PRZED ROSJANAMI. PO DRODZE ZOBACZYLI POZABIJANYCH LUDZI, MIĘDZY INNYMI NATKNĘLI SIĘ NA ZWŁOKI PISARZA DOŁĘGI MOSTOWICZA (SPRAWDZALI JEGO DOKUMENTY), A WOKÓŁ ŻOŁNIERZY Z CZERWONYMI GWIAZDAMI NA CZAPKACH. SKORO NIE BYŁO W POBLIŻU NIEMCÓW ZROZUMIELI, ŻE ŚMIERĆ TYCH LUDZI MUSIAŁO SPOWODOWAĆ WOJSKO RADZIECKIE. W POBLIŻU GRANICY DUŻĄ GRUPĘ UCIEKINIERÓW ZATRZYMALI ŻOŁNIERZE RADZIECCY. WSZYSTKICH ZATRZYMANYCH WYLEGITYMOWANO, SZUKANO OFICERÓW I MIMO, ŻE CZĘŚĆ Z MĘŻCZYZN BYŁA PO CYWILNEMU, INNI W MUNDURACH, ALE BEZ DYSTYNKCJI WOJSKOWYCH, PREWENCYJNIE WSZYSCY ZOSTALI UWIĘZIENI. PO PEWNYM CZASIE CYWILE ZOSTALI ZWOLNIENI, MĘŻCZYZN W MUNDURACH NIE WYPUSZCZONO, PRAWDOPODOBNIE PODZIELILI ONI LOS INNYCH KILKUDZIESIĘCIU TYSIĘCY OFICERÓW I PODOFICERÓW POLSKICH, KTÓRYCH ROSJANIE PO ROZBROJENIU PO 17 WRZEŚNIA INTERNOWALI DO OBOZÓW W KOZIELSKU I STAROBIELSKU, A W 1940 ROKU ZAMORDOWALI BRUTALNIE W KATYNIU.

Zygmuntowi Pichecie udało się powrócić do Kostopola, ale nie miał on złudzeń czego można spodziewać się pod rządami Rosjan. Od początku ich postępowanie wobec obywateli narodowości polskiej, było zdecydowanie negatywne. Przede wszystkim ogłoszono, że wojska radzieckie przybyły na wschodnie tereny Polski, aby wyzwolić ludność ukraińską i białoruską od “panów” polskich, wprowadzić na zajętych ziemiach ustrój komunistyczny, czyli “ustrój sprawiedliwości społecznej” oraz ochronić bratnią ludność przed okupacją niemiecką. Wielu ludzi narodowości niepolskiej witało Rosjan jeśli nie z radością, to z nadzieją, że obronią ich przed Niemcami, a może dzięki nowym władzom poprawi się ich status materialny? Zygmunt widział aresztowanie polskich wojskowych, aroganckie odnoszenie się władz do Polaków i bojąc się, że może być zadenuncjowany przez jakiegoś sąsiada, iż pracował w pułku, postanowił wraz z Anną i córeczką powrócić do swojego rodzinnego Sosnowca. Jego siostrze udało się uzyskać zezwolenie Rosjan na powrót do domu. Choć Sosnowiec był pod okupacją niemiecką Zygmunt miał nadzieję, że tam nikt nie będzie wiedział, gdzie był zatrudniony. Polacy nie wiedzieli jeszcze jakimi okupantami okażą się niemieccy hitlerowcy... Nie wiedzieli, że Polska jako państwo nie istniała - Niemcy część zajętych ziem nazwali Generalną Gubernią, zaś województwo śląskie (wraz z Sosnowcem) włączyli po prostu do Rzeszy Niemieckiej. Skoro mąż podjął decyzję o wyjeździe Anna musiała jechać wraz z nim, nie kwestionowała jego decyzji. Zakupione zapasy żywnościowe zostawili matce, rzeczy zapakowali w walizki, zwinęli pierzynę i poduszkę, i wyruszyli pociągiem do Włodzimierza Wołyńskiego, gdyż ogłoszono, że stamtąd będą transporty na zachód....
We Włodzimierzu wynajęli niewielkie mieszkanie i rozpoczęli starania o wydanie im zezwolenia na wyjazd do Sosnowca. Poznali wówczas rodzinę Zientarów, którzy także starali się o zezwolenie na wyjazd. Zezwolenia – przepustkę wydawały radzieckie władze wojskowe. Wśród starających się o wyjazd byli tacy, którzy na ziemie wschodnie przyjechali w odwiedziny do rodzin na wakacje i chcieli powrócić do swoich domów, inni chcieli przywieźć z zachodu dzieci, które wyjechały latem na wakacje, jeszcze inni chcieli uciec przed Rosjanami . Niektórym udało się wyjechać. Mieli nadzieję, że i im się uda...
Byli ludzie, którzy udawali się na zachód przez “zieloną granicę“. Anna nie wiedziała, że w ten sposób powrócił do swojego domu pod okupacją niemiecką jej wujek Kazimierz, który przyjechał do Kostopola z Lubartowa latem 1939 roku w odwiedziny, do swojej siostry, pani Malwiny. Nie wiedziała, że jej matka pomagała mu przedostać się przez granicę wraz grupą przypadkowych kobiet, które dołączyły do nich. Wyruszyli nocą, ale na skutek jakiegoś głupiego zdarzenia (jedna z kobiet zgubiła buty, więc wszystkie kobiety wróciły i pomagały jej szukać), tylko bratu udało się przekroczyć granicę, zaś panią Malwinę i pozostałe kobiety zatrzymali Rosjanie. Wszystkie zostały uwięzione w twierdzy w Brześciu. Tylko jedna z kobiet została wypuszczona po kilku miesiącach i zawiadomiła siostrę Anny, że jej matka zaziębiła się w więzieniu i umarła. Pani Malwina miała 46 lat. O tym Anna dowiedziała się po wojnie...
Anna ani jej mąż nie wiedzieli, że Rosjanie od zimy 1940 roku zaczęli wywożenie ludności polskiej z zajętych po 17 września terenów polskich, w głąb Rosji, do przymusowych miejsc osiedlenia, do obozów pracy, więzień... Tych z nich których "tylko" wysiedlono nie stawiano przed sądem, nie oskarżono ich o "wrogą" wobec ZSRR działalność, nie zarzucano im popełnienia przestępstwa. W ich mieszkaniach pojawiali się wojskowi i oznajmiali, że w ciągu, kilku minut lub nieco dłuższego czasu mają opuścić swój dom, mogą zabrać swoje rzeczy i udać się do czekających pojazdów, które zawiozą ich" tam gdzie się dowiedzą w swoim czasie...".
Rodzina Anny miała podzielić los innych Polaków. Na razie oczekiwali na wydanie zezwolenia na wyjazd, chodzili do urzędu gdzie złożyli podanie o przepustkę, w którym podali swój aktualny adres. Oczekiwanie przedłużało się, a Anna musiała sprzedać swoje eleganckie futro, żeby mieć czym opłacić czynsz. I nagle pewnego dnia w jej mieszkaniu pojawił się żołnierz, który powiedział, że mają spakować się i opuścić mieszkanie. "Bierzcie tyle ile możecie, wszystko co ciepłe wam się przyda..", dodał, a na ich pytania dokąd mają się udać, odpowiedział tylko, że na razie na dworzec kolejowy. Widzieli, że Rosjanie chodzą po innych mieszkaniach i każą ludziom się pakować. Anna z mężem pośpiesznie spakowali wszystkie swoje rzeczy i wsiedli do czekającej przed domem furmanki - wozu zaprzężonego w konie. Zawieziono ich na dworzec, na którym było już pełno ludzi i kazano wejść do wagonu towarowego. Na tej stacji spędzili trzy dni, w czasie których zapełniano pociąg przywożonymi Polakami - kobietami, mężczyznami, w różnym wieku wraz z dziećmi, niosących tobołki i walizki. Nikt nie informował ich dokąd i dlaczego jadą, niektórzy mówili, że wywiozą ich na zachód. Ludzie w milczeniu czekali na rozwój wypadków.
Po trzech dniach pociąg ruszył i zatrzymał się w Kostopolu, gdzie nastąpił dalszy "załadunek” ludzi i ich dobytku. Anna widziała, że załadowywano ludźmi także inne pociągi. W wagonie Anny zmieściło się 84 osoby. Ludzie rozkładali swoje rzeczy, żywili się jedzeniem, które zabrali z domu i czekali... Nikt nie był rozmowny, wszyscy przygnębieni i załamani, milczący. Oprócz stanu przygnębienia nasuwały się niewypowiedziane na głos pytania - dokąd pojadą, co się z nimi stanie? Kiedy pociąg opuścił Kostopol dopiero po pewnym czasie zorientowali się, że jadą na wschód a nie na zachód. Każdy wiedział co znaczy droga na wschód. To znaczy w głąb Rosji, może na Syberię...?
Minęła doba kiedy po raz pierwszy otwarto ich drzwi i żołnierz postawił wiadro z zupą. Pozwolono ludziom wyjść z wagonów, żeby skorzystać z " toalety", na torach, obok pociągu...
Po krótkim postoju, zamykano wagony, i znów jazda. Wagony były zamykane od zewnątrz, więc o ucieczce lub zorientowaniu się dokąd jadą nie było mowy. Podczas jazdy ludzie w wagonie posilali się zupą, oprócz tego jedli żywność, o ile ją ze sobą wzięli. Na jednym z postojów do Anny, która stała przy drzwiach odezwał się do niej młody żołnierz "ubieżaj" (uciekaj). Czy wzruszył się losem jaki czekał tak młodą dziewczynę, czy też chciał ją sprowokować? Zdaniem Anny, wzruszył. Ale ona odpowiedziała tylko "u mienia rebionok, ja nie mogu" (ja mam dziecko, nie mogę). Wtedy on pokiwał głową, „oczeń żałko” (szkoda). Więc jednak jej współczuł.
Jechali przez pustkowia, a zatrzymywali się w polach albo na niewielkich stacjach. Najczęściej była to odludne miejsca, w których nie było sklepów, ani ludzi, którzy mogliby zaoferować im coś do jedzenia. Tylko raz, na początku jazdy, kiedy jechali jeszcze przez tereny leżące w granicach Polski, zdarzyło się, że ktoś z pociągu wypatrzył w pobliżu sklep. Ludzie uprosili NKWD-zistów, żeby pozwolili im pobiec i szybko zrobić zakupy. O dziwo konwojenci okazali wspaniałomyślność i pozwolili na krótkie wyjście z wagonu. Do sklepu pośpieszył tłum ludzi, kiedy zaś Anna do niego dobiegła, nie było już nic do kupienia za wyjątkiem ośmiu kilogramów grochu - Anna kupiła wszystko i przytargała do pociągu. Groch okazał się przydatny, cały zużyła na Syberii.
Jazda trwała około trzech miesięcy. Podczas całej drogi ludzie byli przybici, wydawało się im, że ich świat i ich dotychczasowe życie skończyło się. Dzieci płakały, marudziły. Niektórzy z ludzi uważali, że Rosjanie wywiozą ich i zabiją gdzieś na odludziu. Podczas jazdy ludzie posilali się zapasami z domu, wkrótce jednak skończyły się, wówczas do jedzenia pozostała tylko zupa... Głodowali. Zaczęli przyzwyczajać się do głodu.
Po wielu tygodniach pociąg dojechał do rzeki, która jak im powiedziano nazywała się Ob, w województwie (oblasti) nowosybirskim. Było to kilka tysięcy kilometrów od Kostopola, daleko za Uralem, w samym sercu Syberii... Kiedy zatrzymali się, po raz pierwszy od 3 miesięcy mogli umyć się... w rzece. Woda była bardzo zimna, choć był już maj, mimo to ludzie kąpali się, myli się wodą i... piaskiem. Mydło, o ile ktoś je miał, oszczędzano, używano tylko do mycia twarzy i głowy. Po tym niezwykłym przystanku, kazano im wrócić do pociągów i znów jechali w nieznane, na południe, ale już niezbyt długo. Ponownie zatrzymali się nad rzeką Czułym, gdzie zapakowano ich na niewielki statek, którym płynęli całą dobę. Nareszcie mogli odetchnąć powietrzem i nie byli zamknięci, więc nawet cieszyli się, że mogą miło spędzić czas. Rejs zakończył się w małej przystani, gdzie przesiedli się na furmanki zaprzężone w konie, którymi przez las, dojechali do niewielkiej wsi, gdzie nastąpił kres ich wędrówki. Powiedziano, że wieś (pasiołok) nazywa się "Suchojł Łoch", leży w powiecie (sielsowiet) jerańskim, województwie (obłast) nowosybirskim. Na ulicy, na której zatrzymali się stali miejscowi ludzie, zaś wojskowy ogłosił, że „Polacy są przesiedleńcami specjalnego rodzaju i że zostali przywiezieni do miejsca nowego i dożywotniego zamieszkania”. Miejscowi stali w szpalerze, Polacy szli jeden za drugim, a NKWD-dziści przydzielali ich do poszczególnych rodzin. Anna szczęśliwie trafiła wraz z rodziną do starszego małżeństwa Kołopkowych. To byli dobrzy ludzie, a od Marii dużo się nauczyła. Jeszcze dziś Anna modli się za Marię Kołopkową.

Copyright © 2015. All Rights Reserved.