Syberia
„Nieludzka ziemia”.
Suchojł Łoch było kiedyś dużą wsią, z długą ulicą przy której mieściły się drewniane domki. W latach trzydziestych wieś nawiedził głód, dużo ludzi zmarło, znaczna część domów stała pusta, a ludzie mieszkali w chatach po sąsiedzku, skupieni na jednej ulicy. Kołopkowowie byli Rosjanami, którzy już wcześniej mieszkali na Syberii, tam dorobili się, mieli oranżerię, w niej własne warzywa, którymi handlowali. Za to tylko, że byli zamożnymi zostali przez władze komunistyczne wysiedleni ze swojego domu i zesłani 50 km od domu do tej zapyziałej wsi, bez prawa jej opuszczenia. We wsi mieszkali Rosjanie zesłani na przymusowe osiedlenie za tzw. „kułactwo”, oraz więźniowie (zakluczeni), skazani wyrokami sądów radzieckich za przestępstwa polityczne. Więźniowie pracowali przymusowo, a w nocy byli zamykani w barakach i pilnowani przez wojskowych.
Kołopkowowie mieli córkę, którą przed swoim przesiedleniem wysłali na studia medyczne do Moskwy, gdzie została lekarzem samego Stalina. Na Syberię już nie wróciła, więc prawdopodobnie nigdy się nie spotkali, bo ani im ani jej nie pozwolono na odwiedziny. Mówili, że córka prosiła samego Stalina o zgodę na ich przyjazd, ale on nie zgodził się, gdyż jak powiedział, „tam gdzie są rodzice jest tak dobrze, że nic im nie potrzeba ...”. Córka Kołopkowów czasami przysyłała paczki rodzicom, w których były np. konfitury czy herbata, czyli nie najbardziej potrzebne wiktuały. Bardziej przydałaby się mąka, cukier, fasola, ale rodzice, ze względu na cenzurę, bali się jej się o to poprosić.
Kołopkowowie mieli szczęście, bo pozostawiono im krowę, resztki dawnej zamożności, dzięki której później dziecko Anny czasami miało mleko... Z Kołopkowami mieszkał ich wnuk Wołodia. On akurat nie był ani więźniem ani zesłanym, po prostu przyjechał do dziadków po śmierci rodziców (których spalili żywcem w ich domu żołnierze sowieccy…), bo nie miał dokąd się udać. Był on myśliwym i jako „wolnonajomny” (człowiek wolny, najęty do pracy), za zgodą NKWD zaopatrywał wojskowych w zwierzynę. Dostał od nich strzelbę i przydział -10 naboi, ale Anna nie wie na jaki czas ten przydział był, w każdym razie musiał przynieść im co najmniej z 9 sztuk zwierzyny. Na szczęście dobrze strzelał, więc jeśli nie spudłował to zwierzę zabite dziesiątym strzałem przynosił (w tajemnicy) dla rodziny. Dzięki temu Maria mogła dać czasem Annie kawałek mięsa lub złowioną przez Wołodię rybę. Był to dzielny chłopak, rodem z Syberii, więc potrafił korzystać z bogactw tej ziemi. Umiał nawet sam zrobić śrut, którym strzelał do ptaszków (jarząbków). Anna miała w jednej z sukienek wszyte obciążniki z ołowiu (żeby ładnie się układała), wypruła je i dała Wołodii na polowanie... Zdarzało się, że przyniósł jej kilka ptaszków. Ale to było później.
Po przyjeździe okazało się, że Anna ma wszy, być może mieli je też inni, co nie dziwi, skoro przeżyli trzy miesiące bez mycia. Anna była bezradna i przerażona, na szczęście zajęła się nią Maria Kołopkowa. Najpierw obcięła jej włosy, potem myła jej głowę w ługu, potem smarowała czymś i owijała. Wszy zostały zlikwidowane i już więcej się nie pojawiły. Ale na wszelki wypadek Anna obcinała krótko włosy.
Nie tylko głowa była problemem. Problemem było wszystko - czym się myć, jak prać, dbać o dziecko, problemem było przygotowanie jedzenia.
Jak prać bez proszku czy mydła?
Anna nie wiedziała jak sobie poradzić, przecież nie była przyzwyczajona ani nauczona pracy fizycznej, postanowiła więc nająć do prania jedną z kobiet ze wsi, w zamian oferując jakąś bluzkę czy spódnicę. Kobieta wprawdzie zabrała się do pracy ale powiedziała krótko „musisz się tego nauczyć, skoro zostaniesz tu na zawsze, bo ubrań nie wystarczy ci nawet na pół roku...”.
I pokazała jej jak się pierze. Przede wszystkim trzeba było zrobić ług, który zastępował proszek do prania, a także służył ludziom do mycia, bo nic innego nie było. W tym celu do wiadra zbierano popiół z węgla drzewnego (w piecach palono tylko drzewem, węgla kamiennego nie było), po zakryciu go szmatą, do wiadra powoli wlewano gorącą wodę i zostawiano. Po pewnym czasie delikatnie zlewano z wiadra wodę z wierzchu, a resztę zalanego popiołu wyrzucano. Ta woda, dodana do prania wspaniale się pieniła i mimo że miała brunatny kolor doskonale wybielała rzeczy. Z wodą zresztą było tam krucho, gdyż we wsi była tylko jedna studnia, służąca wszystkim ludziom, w dodatku oddalona od ich mieszkania o 200 metrów. Latem wodę racjonowano, bo studnia szybko wysychała. Zimą było „łatwiej”, po prostu topiono śnieg... Po nauce, którą udzieliła jej Rosjanka, Anna sama robiła pranie. Nie było lekko i często łykała łzy.
Pani Maria powiedziała jej, że przed przyjazdem Polaków, zebrano wszystkich mieszkańców wsi i powiedziano im, że przybędą bogacze z Polski, „którzy przyzwyczajeni są bić służbę, i trzeba uważać co się przy nich mówi...”. Taki zabieg propagandowy żeby utrudnić życie zesłańcom... Na szczęście Rosjanie zbytnio nie wzięli sobie tego do serca, choć na pewno postrzegali Polaków jako przybyłych z dobrobytu (co częściowo było prawdą, kiedy porówna się warunki w jakich żyli mieszkańcy Syberii). Anna nigdy nie spotkała się z negatywnym stosunkiem Rosjan do niej ani do innych zesłanych Polaków, przeciwnie, zwykli ludzie byli życzliwi i wyrozumiali.
U Kołopkowów Anna mieszkała przez półtora miesiąca, ale przez cały czas pobytu w Suchoj Łoch utrzymywała z nimi serdeczne stosunki, a Maria często wspomagała ją jak mogła, a to mlekiem, rybą, czy kawałkiem dziczyzny od Wołodii. W międzyczasie więźniowie "zakluczeni" wyremontowali dla przesiedleńców puste domy ze wsi. Dom, w którym zamieszkała Anna miał dwie izby, jedną zajęła rodzina państwa Zientarów z dwójką dzieci, drugą Anna z rodziną. Anna miała szczęście - u niej w pokoju "zakluczeni" wybudowali piec, który ogrzewał cały pokój i było w nim naprawdę ciepło. Zrobiono nawet dla nich „łóżka” to znaczy prycze drewniane, na które położono słomę. Zesłańcy kładli na nią pościel, o ile ją mieli, albo ubrania.
Niebawem po przyjeździe zmarła, jedna z przybyłych z nimi kobiet, Żydówka. Wszyscy zesłańcy zgromadzili się nad jej grobem, bardzo przybici tą śmiercią, zjednoczeni wspólną niedolą. Syn zmarłej, żegnając matkę wygłosił mowę, którą zakończył słowami „oby ten pogrzeb był pierwszym i ostatnim na tej ziemi”. Następnego dnia chłopaka zabrali NKWD-ziści i nikt więcej go nie widział. Prawdopodobnie wysłano go do obozu pracy. Tak więc oprócz smutku między Polakami zapanował lęk, bano się aby jakieś nieopatrznie wypowiedziane słowa nie naraziły ich na większe represje. Po tym wydarzeniu Annę prześladowała myśl, że w razie śmierci nikt nie powiadomi jej rodziny, która nie odnajdzie jej grobu.
Ale była szara rzeczywistość. Polacy aby utrzymać się musieli pracować. Jedyną pracą jak im zaoferowano to praca w lesie, który rozciągał się gdzie sięgnąć okiem. Główne zajęcie - wyrąbywanie drzew, spławianie bali, rąbanie pni. Normą dla dwóch kobiet były 2 m3 porąbanego drzewa, a zapłatą kilka rubli. Za taką sumę można było kupić na przykład – rarytas - jedno jajko, głównie jednak pieniądze wydawano na chleb, reszty pozostało niewiele. Raz na kilka miesięcy w sklepie można było kupić szklankę oleju. Była też do kupienia ciepła zupa, czasami także solone dorsze, ale tak potwornie wyglądały, że nie dało się ich jeść. Anna w sklepie kupowała jedynie chleb i sporadycznie olej. Przy pracy nie można było się lenić, bo powiedziano im „ kto nie rabotajet, nie kusza” (kto nie pracuje, ten nie je). A ten kto normy nie "wyrobił" dostał połowę zapłaty. Rąbanie drzewa należało do mężczyzn, kobiety miały ciąć pnie, najpierw piłą na kozłach, a potem siekierą na pniaki długości 50 cm. Początkowo Anna nie dawała rady, płakała, nie potrafiła pociąć drzewa, a pracowała w parze z kobietą, która też nie miała wiele więcej siły. Nadzorca - Rosjanin nazwiskiem Chrystolubow, naczelnik wsi i więzienia, widząc ich nieporadność pokazał jak należy to robić. Wystrugał klin z drewna, wbił go w pień i zaczął rąbać pniaki. Anna i jej towarzyszka zastosowały jego sposób i rzeczywiście odtąd praca szła łatwiej, choć nadal kosztowała ich dużo wysiłku. Były wdzięczne Chrystolubowowi za ten instruktaż, uważając, że... "zachował się jak człowiek". Może Chrystolubow nie był złym człowiekiem, bo raz jeszcze wspomógł Annę w związku z ziemniakami. Jedzenia we wsi było mało, więc ziemniaki obok chleba były podstawą pożywienia. Miejscowi mieli jakieś poletka, w których sadzili ziemniaki i część pozostawiali na ponowne zasadzenie na wiosnę. Polacy po przybyciu do wsi ziemniaków w ogóle nie mieli, więc rozpoczęli handel wymienny z Rosjanami - dostawali od nich ziemniaki w zamian za części swojej garderoby, bo np. sukienek, spódnic nie można nigdzie kupić. Anna również wymieniła część ubrań za ziemniaki, ale niestety wszystkie zostały zjedzone przez nią i jej męża podczas jesieni i zimy 1940 roku. Nie wiedziała, że należało część z nich zaoszczędzić aby posadzić je wiosną, nikt jej o tym nie powiedział. Inni Polacy byli bardziej zapobiegliwi i pozostawili sobie część ziemniaków na sadzenie. Kiedy przyszła wiosna 1941 roku okazało się, że nikt z miejscowych nie ma już sadzeniaków na zbyciu, a Anna nie ma czego posadzić. Zrozumiała, że zimą pozostaną bez ziemniaków, grozi im głód, a może nawet śmierć głodowa. Zapłakana i wzburzona pobiegła do Chrystolubowa, krzycząc "Po co nas tu przywieźliście?! Chcecie nas zagłodzić?!". Pomyślała wprawdzie, że Chrystolubow może wyciągnąć pistolet i nawet ją zastrzelić, ale było jej wszystko jedno. Chrystolubow nie zareagował, ale wieczorem przywiózł jej na kwaterę dwa wiadra ziemniaków. Anna zaskoczona tą szczodrością, niezbyt mądrze powiedziała, że chciała „tylko jedno wiadro”. „Jedno wiadro masz do posadzenia, a drugie do jedzenia, żebyś przeżyła...”, odrzekł nadzorca. Dwa wiadra ziemniaków to prawie majątek, oszczędzano je, dziennie zużywano tylko jednego lub dwa, dodając je do zupy ze szczawiu lub... z pokrzyw.
Dzień powszedni wypełniała Polakom praca i zmaganie się ze zdobywaniem żywności, nie było czasu na myślenie o przyszłości. Przyszłość... Wszyscy przebywający we wsi Polacy, także i Anna sądzili, że pozostaną na Syberii na zawsze, powiedziano im, że nigdy do Polski nie wrócą. Wiedzieli, że Polski nie ma, została napadnięta i podzielona pomiędzy Niemców i Rosjan. Rosjanie wyrzucili ich z własnych domów i wywieźli tysiące kilometrów w głąb Rosji, powiedzieli, że tu mają żyć. Anna nie miała więc nadziei, że kiedykolwiek powróci do domu... Ale trzeba było pracować, bo inaczej groziła śmierć głodowa. Więc posadziła wiosną ziemniaki, sądząc że jesienią je wykopie i dzięki temu przeżyją następną zimę, zaoszczędzą część na sadzeniaki, znów zasadzą na wiosnę, i tak będzie do końca jej dni... (Ziemniaków tych nie zdążyła wykopać na jesieni 1941 roku). Póki co pracowała, dostawała ruble, kupowała za nie chleb w kołchozowym sklepie, opiekowała się dzieckiem. Chleb był na kartki – 20 dkg na dziecko, 1/2 kg dla pracującego, pół chleba dziennie za jedną kartkę. W sklepie pracował kolega wnuka państwa Kołopkowych – Aleksander. Zdarzało się, że Aleksander wydawał jej trzy bochenki chleba i mówił „dziś wytnę 3 kartki, to będzie od razu za jutro i pojutrze, bo jutro może dla ciebie chleba nie wystarczyć”. Anna początkowo nie rozumiała go, aż w końcu zauważyła, że wycinał on tylko jedną kartkę przydziałową, a mówił tak specjalnie, aby słyszeli to ludzie stojący w kolejce. Ale Anna nie zajadała się nadwyżką - część chleba suszyła i zbierała na "czarną godzinę". W sklepie nie można było kupić potrzebnych artykułów, np. herbaty, mydła, cukru, oleju, ale za to był w nim... puder i perfumy, których nikt nie kupował, bo nikt nie miał na to pieniędzy i nikomu nie były potrzebne. Natomiast inne artykuły były na kartki - nawet materiał na ubranie - kobiety dostawały np. 3 metry perkalu na rok. Ale ludzie zamieniali się na różne produkty między sobą, a poza tym kombinowali i oszukiwali władze jak mogli... Oczywiście rodziny wojskowych nie zaopatrywali się w wiejskim sklepie, mieli swój, a w nim była nawet słonina. Anna wymieniła kiedyś jakieś ubranie na kawałek słoniny tzw. „sało”.
Annie podczas pobytu na Syberii zezwolono na napisanie jednego listu do rodziny. Napisała do matki i podała swój adres, a po pewnym czasie dostała dwie paczki - jedną od siostry – z mydłem, drugą od koleżanki z kaszą manną. Do paczek nie załączono listów, więc nie wiedziała jak żyła jej rodzina, o tym dowiedziała się dopiero po wojnie w 1947 roku... Wezwanie do odbioru paczek Anna zachowała i jak się okazało w przyszłości nawet taki świstek papieru był przydatny...
W Suchoj Łoch rodzina Pichetów powiększyła się, Anna urodziła syna. Poród, który odbył się w okolicznym szpitalu, odebrała akuszerka, miła kobieta. Dzieci Anna umieściła w wiejskim żłobku, w którym miały dobrą opiekę, były zadbane, córka dostawała w nim mleko, a nawet biały chleb, synka Anna karmiła piersią. Po wyjściu ze szpitala prawie zaraz musiała stanąć znów do piłowania drewna, synek był w żłobku - chodziła tylko go karmić - nie było daleko... W tym żłobku przebywały dzieci i wojskowych Rosjan i zesłańców. Jednak starsze dzieci Polaków nie miały zapewnionej żadnej opieki i zostawały same w domu kiedy rodzice szli do pracy. Oczywiście nie chodziły do szkoły a nauczanie ich było zabronione.
Zima na Syberii była ciężka i długa. Śnieg leżał do wysokości półtora metra, tak że więźniom nakazywano wycinanie w nim tuneli, żeby ludzie wąskimi ścieżkami mogli dojść do miejsc pracy. Kiedy w czerwcu zaczynała się odwilż z dachu raptownie spadały ogromne bryły śniegu. Latem było widno, trudno było zasnąć. Tak upłynęło ponad półtora roku podczas którego Polacy i Anna, zmagali się z ciężką pracą, głodowali, chorowali, byli przygnębieni i zniechęceni trudnymi warunkami a głównie świadomością, że są zesłańcami bezterminowymi, to znaczy dożywotnimi o czym wielokrotnie przypominali im ich nadzorcy. Anna cały czas pracowała przy rąbaniu drzewa, czasem nawet w lesie widziała niedźwiedzie. Część Polaków, w tym jej męża oraz więźniów, pod nadzorem wojskowych zatrudniano przy spławianiu bali drzewa, co było ciężkim i niebezpiecznym zajęciem, a przy tym ludzie dostawali bardzo słabe wyżywienie. Spławy odbywały się w miejscu znacznie oddalonym od „pasiołka”, więc mąż Anny rzadko pojawiał się w „domu”. Najczęściej Anna musiała sama dawać sobie radę, troszczyć się o dzieci i o pożywienie.
22 czerwca 1941 roku Niemcy napadli na Związek Radziecki i teraz dla Rosjan zaczęła się II wojna światowa. Ale na daleką Syberię takie wiadomości nie docierały. Nie było radia, ani gazet. Nikt z mieszkańców, może nawet Chrystolubow, nie wiedział co się dzieje na zachodzie ich kraju. Nie zauważono żeby on lub żołnierze inaczej się zachowywali, więc może nie wiedzieli o wojnie, bo nikt ich nie zawiadomił... Wczesną jesienią 1941 roku pewien Polak, który zastępował chorego Rosjanina, będącego kierowcą dowódcy i pojechał z nim samochodem do miasta, po powrocie z wyjazdu powiedział Polakom, że będąc tam "coś słyszał". To "coś" dotyczyło Polaków, coś się prawdopodobnie wydarzyło. Nie potrafił tego wyjaśnić, ale jego słowa wywołały wrzenie wśród zesłańców. Tego wieczoru wszyscy zaczęli się burzyć, zbierać, debatować, pytać. Nagle dostali energii i wstąpiła w nich nadzieja, że może coś się zmieni... Postanowili nie pracować, dopóty dopóki nie wyjaśnią im co się dzieje. I dziwna sprawa, do tej pory musieli słuchać się nadzorców, nie mieli żadnych praw, a teraz na skutek ich "buntu", z Nowosybirska przylecieli samolotem NKWD-ziści, żeby się spotkać z Polakami. Rozmowa z nimi też była inna, dziwna. Otóż nagle urzędnicy powiedzieli, że Polacy są wolnymi ludźmi i mogą z tej wsi jechać gdzie chcą, ale w Rosji trwa wojna, więc właściwie nie ma po co wyjeżdżać. Było to niesamowite przeżycie.
30 lipca 1941 roku rząd ZSRR, na czele którego stał Stalin, zawarł z rządem polskim na uchodźstwie umowę o współdziałaniu w wojnie z Niemcami i utworzeniu armii polskiej w ZSRR. Zgoda Stalina, była przejściowym ustępstwem wymuszonym katastrofalną sytuacją militarną ZSRR latem 1941 roku spowodowaną zmasowanym i postępującym błyskawicznie przez terytorium ZSRR natarciem wojsk niemieckich. W załączonym do umowy protokole rząd ZSRR zobowiązał się zwrócić wolność obywatelom polskim wywiezionym z ich miejsc zamieszkania po 17 września. 12 sierpnia Prezydium Rady najwyższej ZSRR wydało dekret o amnestii, w myśl którego „Polacy uzyskali prawo do swobodnego wyboru miejsca zamieszkania na terytorium ZSRR„. Twórcą i dowódcą Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR władze polskie mianowały generała Władysława Andersa, internowanego przez wojska radzieckie w 1939 roku, uwolnionego z więzienia w Moskwie w lipcu 1941 roku.
O umowie między rządami ani też o dekrecie Polacy z Sochoj Łoch oczywiście nic nie wiedzieli, a wypowiedzi rosyjskich wojskowych były pełne niedomówień. Anna słuchając ich wiedziała, że na pewno dłużej tam nie pozostanie. Postanowiła za wszelką cenę wynieść się stamtąd, choć nie wiedziała po co i dokąd. Wiedziała, że w tej głuszy, z dala od miast i osiedli nie może się niczego dobrego spodziewać i nie było szans na poprawę warunków życia, może gdzie indziej będzie lepiej?
Nie mieli map ani atlasu aby umiejscowić Sochoj łoch. Od ich domu, w województwie wołyńskim dzieliło ich około pięć tysięcy kilometrów, a województwo nowosybirskie leżało za Uralem, w azjatyckiej części ZSRR, w samym sercu Syberii, której nie znali. A jednak zdecydowali się, nie pytając Chrystolubowa o zgodę, potajemnie opuścić wieś. Wspólnie z rodziną Anny postanowili uciec państwo Zientarowie... Wiedzieli tylko, że „niedaleko”, jakieś 100 km stąd, jest stacja kolejowa, więc trzeba udać się w tamtym kierunku, gdzie chodzą jakieś pociągi... Pewien chłop z „pasiołka” miał konia i za jakieś prezenty zgodził się zawieźć ich do Asyna, na kolej, Anna dała mu za to wełniany pasiak (koc), Zientarowie też coś dali mu jako zapłatę. W nocy zapakowali dzieci i swój dobytek i wyruszyli wraz z Zientarami. Nie była to łatwa droga, jechali kilka dni, spali na wozie i żywili się swoimi zapasami. Na szczęście nikt ich nie ścigał i dojechali do miejscowości Asyno.
Na stacji kolejowej w Asyno spotkali tłumy Polaków, koczujących na peronach, ławkach, w budynku dworca, z tobołami, dziećmi, dobytkiem... Wszyscy na coś czekali, nawet nie wiedzieli na co, nikt nie wiedział kiedy przyjedzie pociąg i dokąd będzie jechał. Wypytywali się wzajemnie i czekali z nadzieją, że pojawi się pociąg i gdzieś (gdzie?) ich zawiezie... Rodzina Anny i rodzina Zientarów, żywiła się suchym chlebem, spali przez kilka dni na ławce w parku, mimo to tak jak inni zdeterminowani czekali... Kiedy w końcu przyjechał pociąg wszyscy Polacy zapakowali się do niego, choć nadal nie wiedzieli dokąd będą jechać... Warunki w pociągu były inne niż z poprzedniego transportu, gdyż był to pociąg osobowy i nikt nie drutował wagonów. Początkowo mimo że podróż była ciężka, mieli poczucie że są wolni i nawet zastanawiali się, że może jadą do Polski?
Ale kiedy w końcu pociąg zatrzymał się, okazało się, że takie myśli to mrzonki - przybyli do Uzbekistanu, jeszcze dalej od domu... Tutaj rozdzielono ich z państwem Zientara - już nigdy więcej Anna ich nie spotkała. Rodzina Anny została przetransportowana do kołchozu, w którym uprawiano bawełnę. Powiedziano im, że mają obowiązek pracować i nie oddalać się bez zezwolenia wydanego przez właściwą władzę. Trzeba dodać, że Rosjanie namawiali Polaków aby przyjmowali obywatelstwo radzieckie, w zamian za to oferowali prezenty np. krowę. Niewielu na to się decydowało, gdyż większość wiedziała, ze przyjęcie obywatelstwa wiąże się z pozbawieniem jakichkolwiek szans bycia Polakiem. Niestety warunki jakie zastali w kołchozie nie były lepsze od Sochoj Łoch. Bo choć klimat był bardziej znośny to wokół panowała niewyobrażalna bieda, a wokół był step i pustynia, wiały wiatry, nie było drzew... Anna z rodziną zamieszkała w lepiance - czworaku, w którym były izba z sienią, a w niej kocioł, w którym paliło się krowim łajnem. Łajno po zebraniu z pola, rzucano na ściany zewnętrzne lepianki, gdzie się suszyło, a po wysuszeniu nadawało się do palenia. W tamtych stronach nie było drzew, więc najlepszym paliwem było albo łajno albo suche krzaki bawełny. W lepiankach nie było niczego, żadnych mebli, ludzie spali na „podłodze" czyli klepisku. Praca Polaków polegała na ręcznym zbieraniu bawełny. Anna zbierała ją z synkiem na plecach, obok niej Alicja bawiła się na ziemi. W niedługim czasie od przyjazdu w ich lepiance pojawili się NKWD-ziści i kazali rodzinie Anny zbierać się do dalszej drogi. Oczywiście znów nie powiedziano dokąd jadą i po co. Pozostali Polacy nie jechali z nimi. Wozem zaprzężonym w konie zawieziono ich na przystanek kolejowy i kazano czekać. Spędzili na nim kilka dni, śpiąc na ziemi. Prawdopodobnie władze same nie wiedziały gdzie skierować Polaków. W tym czasie kiedy zaczęto organizować wojsko polskie w ZSRR, dowództwo polskie zabiegało u władz radzieckich o polepszenie warunków wywiezionych na Syberię obywateli polskich, więc być może z tych powodów przemieszczano ich wciąż w nowe miejsca, choć nie można wykluczyć że było to tylko pozorowanie działań zmierzających do polepszenia życia, a nawet celowe dręczenie. Gdyż podróży, w którą ich zabrano nie można określić innym słowem, jak tylko udręką. Zapakowano ich do pociągu towarowego, w którym spędzili około dwa miesiące. Znów spali pokotem na ziemi i korzystali z „toalety” pod pociągiem. Znów głodowali. Pociąg jechał w nieznanym kierunku, zatrzymywał się, zawracał, odczepiano część wagonów, zmieniał kierunek. Widzieli nazwy stacji kolejowych - Ałma Ata, Samarkanda, a więc nadal byli w Uzbekistanie. Mijały tygodnie, a sytuacja stawała się coraz trudniejsza, nie mieli co jeść. Pewnego dnia, już po upływie miesiąca Anna podczas postoju na jakiejś stacji zobaczyła kobiety z mlekiem. Zdeterminowana wyskoczyła z wagonu i podeszła do nich. Nie znały rosyjskiego, miały skośne oczy. Anna odpięła z uszu złote kolczyki i na migi poprosiła kobiety o wymianę. Dogadały się i kobiety dały jej za nie bochenek chleba i garnek mleka. W tym czasie jednak kiedy dokonywała transakcji pociąg z jej rodziną odjechał... Została sama na stacji ze swoimi sprawunkami. Ogromny strach niemal ją sparaliżował, po chwili jednak zaczęła krzyczeć, płakać, wołać pomocy... Wówczas podszedł do niej Rosjanin, kolejarz, zawiadowca stacji, spytał co się stało. Kiedy opowiedziała, zaczął ją uspakajać,mówiąc, że "za godzinę będzie jechał następny pociąg (prawdopodobnie jechały całe konwoje z przesiedleńcami), dam mu sygnał żeby zwolnił". Anna struchlała została na stacji, modląc się żeby odnaleźć swoje dzieci, nie wiedziała gdzie jest i co ma ze sobą zrobić. Jednak w Rosji wszystko jest możliwe, to wielki kraj, bezlitosny, ale ludzie jakoś w nim żyją... Po pewnym czasie nadjechał następny pociąg towarowy, a kiedy zwolnił na stacji, być może za sprawą zawiadowcy, ten krzyknął do Anny żeby wskoczyła do wagonu. Wrzuciła jedzenie do pociągu i udało jej się wskoczyć. Jechała modląc się, aby oba pociągi zatrzymały się na tej samej stacji. I faktycznie, na następnym postoju odnalazła "właściwy" pociąg...
Znów jechali. Na stacji przy jakimś mieście Anna wyszła z wagonu. Kiedy po chwili powróciła do swojego wagonu zobaczyła dwóch żołnierzy radzieckich niosących w rękach niewielkie zawiniątko. Nogi ugięły się pod nią, stała jak skamieniała, gdy zobaczyła, że było to ciało jej synka, który już nie żył... Żołnierze byli bardzo rygorystyczni - ich „opieka” nad ludźmi przejawiła się w ustalaniu czy w wagonach ktoś nie zmarł i wynoszeniu zwłok, żeby nie szerzyły się choroby. Zabierali ciała, nie pozwalając pasażerom z rodzin zmarłych wysiąść żeby je pochować, chowali je sami, nie wiadomo jak i gdzie... Annie zakazano dotknąć się do synka. Pobiegła do pociągu, gdzie mąż powiedział, że córeczka zachorowała... Dowiedzieli się od kolejarzy, że w mieście jest szpital, pozwolono im im udać się po pomoc. Opuścili pociąg z dzieckiem zabierając swój bagaż i zaczęli szukać szpitala. Jacyś ludzie wskazali im drogę do szpitala, do którego pobiegła Anna z córeczką na rękach, mąż udał się szukać kwatery do mieszkania. Dziecko przyjęto do szpitala, położono do łóżka, bezpłatnie podano leki. W dużej sali szpitalnej było bardzo zimno, gdyż w blaszanym piecu opalano jedynie słomą. Anna cały czas siedziała przy córce, ogrzewała ją swoim ciałem, a w nocy przykrywała… materacem. Zaaplikowane lekarstwa nie dawały rezultatu. Lekarze mówili, że w okolicy panuje epidemia odry, a dziecko jest wycieńczone. Po czterech dniach mała Alicja umarła. Anna płacząc wybiegła ze szpitala, w mieście spotkała męża niosącego ubranko dla córki. Razem powrócili do szpitala, ubrali Alicję w czystą sukieneczkę do trumny, lecz potem personel zabrał im dziecko. Mąż Anny milczał, w ogóle nie odzywał się do niej. Było to 19 grudnia 1941 roku.
Nie pozwolono im zostać w tym mieście i od razu skierowano ich do następnego kołchozu. Musieli ponownie organizować sobie życie, bo znów powiedziano, że jest to ich ostateczne miejsce osiedlenia, na zawsze. Ale jednak tym razem oczekiwali, że coś może się wydarzyć i odmienić ich los. Mieli nadzieję, przecież niedaleko formowało się wojsko polskie... Zamieszkali w lepiance, skierowano ich do pracy w polu. Pracowali, bo musieli zarobić na jedzenie, głodowali, wokół panowała ogromna bieda. Jednak niebawem, bo już w lutym 1942 roku mąż Anny dostał powołanie do wojska polskiego, w ramach jednego z pierwszych poborów zesłańców do armii polskiej. Pożegnanie małżonków nie było miłe, gdyż na prośbę Anny żeby pamiętał o niej i ściągnął ją do siebie albo w innym sposób jej pomógł, pan Zygmunt odrzekł, że odtąd musi sama się o siebie troszczyć. Anna zrozumiała, że drogi jej i jej męża rozeszły się.
Anna zamieszkała w lepiance z poznanymi w kołchozie Polkami. Razem kopały ziemię pod zasiewy. Kopanie odbywało się za pomocy motyki tzw. „ketmen”, więc dużo ziemi nie dało się skopać, ale i wynagrodzenie za tę pracę było jeszcze mniejsze. Za cały dzień pracy przysługiwała jedna „lepiożka”, czyli placek grubości 1 cm, którą wydawał magazynier. W kołchozie był sklep, można było zakupić w nim niektóre produkty za ruble, ale na kartki. Bez kartek był tylko… kawior. Annie dokuczał głód, więc tak się nim objadała, że później nie mogła nawet patrzeć na niego... Ludność miejscowa była bardzo uboga, żyła w prymitywnych warunkach, niemal codziennie Anna widziała jakiś pogrzeb, często chowano dzieci. Kiedyś wraz z koleżankami była na pogrzebie jednego dziecka uzbeckiego i nagle zdała sobie sprawę, że zazdrości jego matce, tego że będzie ona mieć grób blisko siebie, na miejscu, podczas gdy Anna nie wiedziała nawet gdzie są groby jej dzieci. Zaczęła płakać i płakała tak długo, że po powrocie na kwaterę straciła przytomność. Mieszkające z nią koleżanki nie mogły ją docucić, a rano kiedy nadal nie reagowała na ich wołania doszły do wniosku, że… Anna nie żyje. Bały się do niej podejść i bardzo się zdziwiły gdy w końcu doszła do siebie.
Mimo, że Uzbekistan był republiką radziecką, zdecydowana większość jego mieszkańców, Uzbeków, nie znała języka rosyjskiego. Nawet przewodniczący kołchozu w którym pracowała Anna nie znał rosyjskiego, co z jednej strony utrudniało Polakom porozumienie, z drugiej, jak się niebawem okazało, miało pozytywne skutki, przynajmniej dla Anny. Najpierw pomogło jej przy zdobyciu żywności. Ona i jej koleżanki były wciąż strasznie głodne, więc zaczęły zastanawiać się jak zorganizować więcej jedzenia. Uzbecy byli patriarchalnym społeczeństwem plemiennym, do którego nie trafiły jeszcze ”przeobrażenia społeczne” rewolucji radzieckiej, dopuszczalne było wielożeństwo, wyznawano islam. Dziewczęta kręciły się koło magazyniera wydającego „lepiożki” i zauważyły, że zerka on z zainteresowaniem na Annę. W jakiś sposób udało im się na migi i półsłówkami porozumieć z nim i zaproponować Annę na jego żonę (choć żon już kilka miał...). Ale żony nie brało się za darmo, trzeba było za nią zapłacić. Dziewczyny, za zgodą Anny, uzgodniły z magazynierem , że zapłatą będzie wydawanie im codziennie kilku lepiożek, dwóch cebul i szklanki oleju. Dzięki temu przez kilka tygodni dziewczęta nie głodowały. W końcu Uzbek stwierdził, że wywiązał się z umowy, gdyż zapłacił już dość, więc Anna powinna udać się do jego domu jako żona. Przyszedł i zaczął dobijać się do drzwi ich lepianki. Dziewczęta przestraszyły się, że może będzie mógł wyegzekwować „umowę”. Anna poszła po pomoc do księgowego kołchozu. Był to wykształcony Uzbek, ożeniony z rosyjską lekarką, który znał rosyjski, więc mogła się z nim dogadać i prosić o wyplątanie z kłopotliwej sytuacji. Księgowy nie odmówił pomocy i wytłumaczył magazynierowi, że zaszło nieporozumienie z powodu nieznajomości języka, ale przede wszystkim Anna nie może zostać jego żoną, gdyż jest innego wyznania, a jej wiara zakazuje małżeństwo z wyznawcą islamu. Taka argumentacja przekonała magazyniera - religia była sprawą poważną i należało uszanować jej zasady. Na szczęście magazynier nie obraził się na dziewczęta, zaprosił nawet Annę na ślub swojego brata.
Anna, która w miarę dobrze mówiła po rosyjsku, zaprzyjaźniła się z lekarką, Rosjanką, żoną księgowego, spotykała się z nią, a nawet „handlowała” resztkami swojego dobytku - sprzedała jej sukienkę, podarowała korale. Pewnego razu kiedy była u niej, jej mąż, księgowy, po powrocie z Karasu powiedział, że widział w nim jakieś dziwne wojsko - „mieli piękne pasy, i jakieś ptaki na czapkach...”. Anna była przekonana, że to wojsko polskie i postanowiła z koleżanką czegoś się dowiedzieć i pojechać do Karasu. Okazało się jednak, że mimo, że są „wolnymi ludźmi” nie mogą bez zezwolenia opuścić kołchozu.
Znów pomógł jej księgowy i jego żona. Anna nadal miała przepustkę z Syberii po odbiór z poczty paczki, którą z Polski przysłała jej siostra. Księgowy przerobił datę na przepustce, a Anna poszła do przewodniczącego kołchozu i powiedziała, że otrzymała wezwanie z „rejkomu” (komitetu miejskiego) z Karasu, aby tam się stawić. Księgowy przetłumaczył przewodniczącemu przepustkę i potwierdził, że jest to wezwanie do komitetu. Dzięki temu Przewodniczący zezwolił na wyjazd Anny i jej koleżanek do Karasu. Dał im wózek zaprzężony w osiołka (tzw. „arbę”), którym dziewczęta udały się do miasta, oczywiście żadna z nich nie miała zamiaru wracać z powrotem do kołchozu.
Ich nadzieje ziściły się, bo już na dworcu spotkali polskich żołnierzy, którzy oczekiwali na zjeżdżających się z różnych stron ZSRR Polaków żeby skierować ich do miejsc tymczasowego zgrupowania. Anna rozpłakała się na widok żołnierzy w polskich mundurach, którzy powiedzieli, że nadal przyjmowani są ochotnicy do powstającej w ZSRR armii polskiej. Na dworcu z pociągu wysiadło kilkoro Polaków, dziewcząt i chłopaków i całej grupie przyjezdnych wskazano jak dojść do tymczasowego obozu, gdzie stały namioty. Nakarmiono ich i wskazano miejsce do spania, w końcu w miarę normalnie dziewczęta wyspały się. Po krótkim odpoczynku w asyście żołnierzy polskich udali się na stację kolejową, aby stamtąd dojechać do miejsca przyjmowania ochotników. Ale tutaj obowiązywały surowe przepisy „kultury radzieckiej” - do wagonów osobowych kandydatom na żołnierzy można było wejść jedynie po skorzystaniu z tzw. „woszobojki” – czyli pomieszczenia do odwszawiania, czyli łaźni dla ludzi i gorącego pieca do odkażania ubrań. Widząc niechęć Polaków do korzystania z „woszobojki” kolejarze rosyjscy dziwili się, że „Polacy nie znają kultury podróżowania, a niby tacy kulturalni...”. Annie i koleżankom nie w smak była wspólna kąpiel w obecności niesympatycznych nadzorczyń, tym bardziej, że nie miały wszów, wymigały się od pójścia do tego cudu higieny dzięki chłopakom, którzy poszli, poddali się koniecznym zabiegom i załatwili także dziewczętom zaświadczenia o pobycie w „woszobojce”. Na stacji czekały tłumy Polaków, a kiedy nadjechał pociąg wszyscy rzucili się do wagonów, do których można było wejść po okazaniu zaświadczenia z woszobojki, ale i tak panował ścisk, że trudno się było do niego dostać. Annę pewien chłopak wciągnął do środka wagonu przez okno. Pociąg dojechał do stacji Margełan.