Z Palestyny do Włoch
Coraz bliżej dom.
W 1944 roku bazy z Palestyny zostały przetransportowane do Egiptu, gdzie założono obozy przejściowe. Wojsko czekało na skierowanie na front do Europy. Początkowo mówiło się o Grecji, jednak w końcu alianci wylądowali na Sycylii. Od tej chwili oczekiwano na transport do Włoch.
Ochotniczki wypłynęły na wielkim okręcie na północ i przybiły do portu w Taranto we Włoszech. Początkowo założono obóz w San Domingo, w czerwcu przeniosły się do Ortony, a potem przesuwały się na północ za przesuwającym się frontem. Ochotniczki z IV plutonu specjalnego kompanii nr 317 znów zasiadły za kierownicami swoich ciężarówek. Znów jechały w konwojach, przewożąc sprzęt i inne zaopatrzenie, z portów do jednostek wojskowych. Nie były to łatwe trasy, często jechały przez góry, serpentynami, zdarzały się też wypadki. Anna pamięta, że jeden wóz z koleżanką przewożącą cukier, zaginął, nie odnaleziono ani dziewczyny ani wozu, więc albo miała wypadek albo została zamordowana. Kiedyś jechały wolno wśród zabudowań, każda przewoziła inne pakunki, gdy nagle zobaczyła, jak na skrzynię ciężarówki jadącej przed nią wskoczyło kilku chłopaków, którzy zaczęli wyrzucać z niej na ziemię, po prostu kraść, pakunki (były tam chyba tylko skarpetki czy coś w tym rodzaju). Anna zawołała do zbliżającej się do niej samochodem koleżanki żeby nie zwalniała tylko jechała szybko. Bała się, że mogą zostać zaatakowane przez nich, mogli to być przestępcy. Na szczęście udało się im przejechać bez przeszkód. Zdarzyło się, że jadąc przez górskie serpentyny, jeden z jadących z nimi w konwoju mężczyzn prowadzący ciężarówkę nie wytrzymał nerwowo i wybiegł z samochodu. Była to nieprzyjemna sytuacja, gdyż samochód po prostu utkwił nad przepaścią. Wówczas jedna z dziewcząt zasiadła za kierownicą jego samochodu, a on jechał na skrzyni. Ten fakt świadczy o tym, że wyjazdy „pestek” po Egipcie, Iraku i Palestynie, zahartowały je fizycznie i psychicznie. Czasami były i wesołe chwile, szczególnie gdy miały kursy z zaopatrzeniem do kasyna wojskowego usytuowanego w jakimś kurorcie, której nazwy dziś Anna nie pamięta. Sam dojazd do tej miejscowości był dość niebezpieczny, gdyż zdarzały się dość spore oblodzenia jezdni. Żołnierze angielscy ciesząc się z przyjazdu dziewcząt zapraszali ich do kasyna, gdzie odbywała się zabawa przy dźwiękach gry na... grzebieniach, częstowali, oprowadzali po kurorcie. Musiały zostać na noc, ale później trzeba było ostro tłumaczyć się przed komendantką dlaczego tak długo trwała podróż powrotna. Wciąż twierdziły, że to z powodu lodu, ale komendantka nie dowierzała im. Kiedy w końcu wybrała się z nimi dla sprawdzenia ich alibi, zrozumiała, że nie mogą odrzucać tak miłego zaproszenia i odtąd zaczęła regularnie z nimi wyjeżdżać do tej miejscowości. Jednego razu kiedy Anna wracała z koleżanką z miejsca do której dostarczyły zaopatrzenie, zabłądziły, nie mogły znaleźć drogi powrotnej więc rozważały nocleg w samochodzie. Kiedy zatrzymały się w jakiejś nieznanej miejscowości spotkały żołnierza armii amerykańskiej. W związku z tym, że potrafiły się już porozumieć się językiem angielskim, zapytały go o drogę do miejscowości, w której stacjonowały. Żołnierz stwierdził, że już za późno aby tam jechały, bo zbliżał się wieczór i zaproponował aby udały się za jego samochodem do amerykańskiej bazy. Tak się stało i po niedługim czasie znalazły się w zupełnie innym, niż ich obóz, miejscu. Amerykańska baza była oświetlona, a kuchnia, mimo późnej pory wydawała ciepłą kolację. Dziewczęta były tym bardzo zdziwione - w ich obozie były skromne warunki, a posiłki wydawano tylko w określonych godzinach.
U Amerykanów, jak im wyjaśniono, kuchnia czekała na żołnierzy wracających z zadań, niezależnie od pory powrotu. Kiedy zjadły – znów czekała je niespodzianka, ich nowy znajomy Amerykanin, zaproponował, aby zwiedziły z nim pobliską miejscowość - Bari, gdzie pochowana jest królowa polska. Były zaskoczone, że wiedział o królowej Bonie, ale pojechały z nim do Bari i zwiedziły pałac, w którym mieszkała i umarła królowa Bona. Niewiele było widać, bo zapadł już wieczór, ale cała wyprawa była taka miła - z powodu uprzejmości Amerykanina, luksusowych warunków oraz nieoczekiwanego spotkania z historią Polski. Noc spędziły w bazie, a rano po sutym śniadaniu wyruszyły do „siebie”. Oczywiście takie sytuacje były rzadkością. Najczęściej podróż nie wyglądała wesoło... Tak było kiedy jeździły z dostawami dla walczących pod Monte Cassino. Na wzgórzu Monte Cassino, wznosił się zabytkowy klasztor (z IV wieku n.e.), w którym stacjonowali żołnierze niemieccy i którego bronili do upadłego. Przejście przez to wzgórze było jedyną drogą prowadzącą z południa Włoch do Rzymu. Od 17 stycznia 1944 roku wzgórze zdobywali żołnierze amerykańscy, brytyjscy, hinduscy i nowozelandzcy. Do końca marca 1944 roku w walkach zginęło 54 000 żołnierzy alianckich. Dziewczęta z kompanii również tam woziły dostawy na swoich ciężarówkach, z tym że rozładunek następował w wiosce Acquavondata, u podnóża gór, z drugiej strony miasteczka Cassino. Dalej już, na poszczególne odcinki do walczących, ładunki dostarczali mężczyźni wilisami lub na mułach. Nie było innej możliwości zaopatrywania stanowisk wojsk alianckich - całe wzgórze naszpikowane było bunkrami niemieckimi, w których siedzieli snajperzy, część dróżek była zaminowana. Dowódca natarcia generał Freyberg, za wiedzą i zgodą naczelnego dowódcy wojsk alianckich generała Alexandra, zadecydował o bombardowaniu klasztoru, sądząc że ułatwi to jego zdobycie. Klasztor został kompletnie zniszczony, ale powstałe zwały gruzów tylko ułatwiły Niemcom obronę, gdyż stanowiły doskonałe miejsce zasadzek i kryjówek dla ich snajperów. 11 maja do szturmu wzgórza przystąpili Polacy - 12 pułk ułanów podolskich z 2 Korpusu generała Andersa. Na jednym z odcinków wzgórza, na punkcie obserwacyjnym przebywał porucznik Józef Kopisto, żołnierz września 1939 roku. Swój posterunek na wzgórzu opuścił dopiero po kilku dniach, po zdobyciu klasztoru, co nastąpiło 18 maja 1944 roku, właściwie został wyniesiony na noszach, gdyż odnowiła się kontuzja nóg z ran wrześniowych... Niebawem drogi Anny i Józefa miały się zetknąć...
Palestyna
Wielka radość zapanowała po zdobyciu Monte Cassino, choć zwycięstwo było osiągnięte wielki stratami. W walkach na Monte Cassino i Piedemonte zginęło około tysiąca żołnierzy polskich, trzy tysiące zostało rannych. Również po stronie niemieckiej były wielkie straty – w sumie w całej kampanii od stycznia zginęło 20 000 żołnierzy. Po zdobyciu szczytu Polacy zawiesili na nim polską chorągiew, dopiero po kilku godzinach na wyraźne polecenie generała Andersa zawieszono na nim także flagę brytyjską. Wśród gruzów klasztoru Niemców nie było, (zostało kilkunastu rannych) żołnierze wycofali się na północ, gdzie ponownie rozgorzały zażarte walki. Droga na Rzym była wolna, ale wojna wciąż trwała...
Droga Józefa Kopisto, żołnierza 1939 roku, z Polski na Monte Cassino nie była typową drogą polskiego żołnierza po przegranej kampanii wrześniowej. Te drogi były różne, ale dużo walczących, o ile nie dostało się do niewoli niemieckiej - oflagu (dla oficerów), stalagu (dla podoficerów), jeśli nie zostało uwięzionych, a potem zamordowanych (strzałem w tył głowy) przez Rosjan w obozach w Kozielsku, Starobielsku i Katyniu, bądź po demobilizacji nie powróciło do domów, różnymi sposobami przedostawało się na Węgry i Rumunię, a stamtąd na Zachód – do Francji, by tam walczyć przeciwko Niemcom, a potem być żołnierzami I-go Korpusu Sił Zbrojnych na zachodzie. Józef Kopisto był żołnierzem Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR, który tworzyli żołnierze wywodzący się z Polaków uwięzionych przez Rosjan na terenie ZSRR, który po opuszczeniu ZSRR nazwany został Armią Polską na Wschodzie, a następnie 2 Korpusem Polski.
Anna – 1944- Włochy
Józef Kopisto - 1944
Józef Kopisto urodził się w Storożowie koło Korca, w województwie wołyńskim, w rodzinie ziemiańskiej Przed wojną ukończył szkołę podchorążych w Toruniu, a we wrześniu 1939 roku w stopniu porucznika walczył w Armii Łódź w 28 Pułku Artylerii Lekkiej (28 PAL). 5 września podczas walk z Niemcami w pobliżu Częstochowy, nieopodal rzeki Widawka, został ranny, otrzymał 8 kul w nogi. Żołnierze załadowali go na wóz konny i skierowali się do szpitala do Łodzi, jednak kiedy tam dojechali okazało się, że szpital został ewakuowany.
W tej sytuacji wozy konne skierowały się do Warszawy, ale tam również, wobec nasilonych bombardowań Niemców i walk obronnych, szpitale wojskowe zostały ewakuowane. Ranni, w tym Józef , zostali przeniesieni do pociągów sanitarnych, które skierowano na wschód, gdzie nie toczyły się jeszcze działania wojskowe. Sanitarka dotarła do miasta Kowel, ale w tym czasie wkroczyli tam Rosjanie, więc szpital wojskowy został przez nich zajęty. Józef mimo ran, wcześniej usunął ze swojego munduru naszywki oficerskie. Wiedział jaki jest stosunek Rosjan do polskich oficerów. Sytuacja w szpitalu była dramatyczna - brakowało jedzenia i leków, z tych ostatnich głównie serwowano... rycynę. Na szczęście do szpitala jako wolontariusze zgłosili się polscy studenci, przynosili jedzenie, opiekowali się Józefem i uprzedzili go, aby nie ujawnił Rosjanom ani stopnia woskowego ani poprawy stanu zdrowia. Rosjanie kilkakrotnie wypytywali go jaki ma stopień wojskowy i nie bardzo mu wierzyli, gdy zgodnie z instrukcją studentów, odpowiadał że jest podoficerem - twierdzili, że „ma zbyt inteligentną twarz”... Zachodziła obawa, że władze ustalą prawdę o jego randze, co mogło mieć dla niego negatywne konsekwencje. Kiedy więc po kilku dniach pobytu mógł samodzielnie stanąć na nogi zawiadomił o tym swoich polskich opiekunów, a oni zorganizowali jego ucieczkę. Przyszli we trójkę – dwóch chłopaków i dziewczyna i przynieśli dokumenty na nazwisko Bronisław Woźniak. Jeden z nich pozostał przy łóżku Józefa, który wyszedł ze szpitala jako odwiedzający z pozostałymi. (Ciekawe co się stało z tamtym chłopakiem? Czy uwięziono go? Tego nie wiemy). Po ucieczce ze szpitala Józef udał się do swojego kuzyna, który w Kowlu prowadził aptekę. Nie zgłosił nigdzie swojej obecności, obawiając się aresztowania przez Rosjan, leczył się i dochodził do zdrowia. Nie wychodził z domu, ale koło apteki kręciły się podejrzane typki, więc obawiał się, że może zostać zadenuncjowany. Po rekonwalescencji, wyjechał do Lwowa i zamieszkał u innego kuzyna, który mieszkał z rodziną we własnej kamienicy. Zorganizowano mu nowe dokumenty (Polaka który zmarł w szpitalu psychiatrycznym), na nazwisko Tadeusz Dymny, z zawodu zduna i … rozpoczął nowe życie – jako zdun. We Lwowie spotkał swoją matkę Annę z Orzęckich Kopisto, do niedawna mieszkającą w dworku z dziewięcioma pokojami i posiadającą służbę. Matka pracowała fizycznie u ogrodnika, pieliła grządki, w ten sposób zarabiając na swoje utrzymanie. Józefowi znów pomogli Polacy - okazało się, że rozpoznali go, z przedwojennych przyjazdów do Lwowa, kierowcy taksówek. „Panie poruczniku, niech się pan nie martwi, nie wydamy pana”. Oni właśnie powiedzieli mu, że Rosjanie poszukują fachowców, gdyż w Besarabii budują lotnisko, namówili go żeby się zgłosił do pracy i przyrzekli zawieźć go tam i pomagać. Tak się stało, porucznik Kopisto, były ziemianin, obecnie zdun i inżynier, zaczął pracować dla swoich wrogów i mógł swobodnie poruszać się po ZSRR. Między innymi był w pobliżu zupełnie nieznanego wówczas miasteczka - Kozielsk. Dowiedział, że był tam obóz polskich jeńców wojskowych, o których słuch zaginął, pojechał więc tam chcąc się czegoś dowiedzieć. I wtedy zupełnie przypadkowo znalazł charakterystyczny sygnet należący do jego kuzyna, podporucznika Tadeusza Orzęckiego. Już wówczas miał złe przeczucia, ale dopiero kilkadziesiąt lat później, rodzina Józefa znalazła nazwisko Tadeusza na liście katyńskiej - podzielił los 30 tysięcy żołnierzy bestialsko zastrzelonych przez Rosjan.
Kiedy w sierpniu 1941 roku rząd sowiecki ogłosił amnestię dla Polaków oraz ujawnił, że będzie organizowane wojsko polskie w ZSRR, Józef wraz kierowcami taksówek (którzy musieli natychmiast zdać swoje auta) udali się w kierunku prawdopodobnego miejsca organizacji wojska. Ich piesza wędrówka w głąb Rosji trwała pięć tygodni. Kiedy rozleciały się im buty, szli boso, owijając nogi szmatami. Nie mieli pieniędzy, głodowali, czasami miejscowi ludzie wspomagali ich jedzeniem. Niestety butów nikt im nie sprezentował, nie prosili o nie, wokół widzieli straszną biedę. Udało im się dotrzeć do Tatiszczewa, który obok Buzułuka i Tochoje, miał być miejscem formowania wojsk polskich. Józef zgłosił się do szpitala, gdyż był w fatalnym stanie fizycznym - wyczerpany, z odmrożonymi stopami, z odnowionymi ranami nóg, mógł w końcu oficjalnie ujawnić że jest polskim oficerem. Po amputacji części jednego palca u nóg i krótkim leczeniu, odnaleźli go żołnierze polscy, którzy dowiedzieli się że w szpitalu przebywa oficer wojska polskiego. W ten sposób Józef został ponownie przyjęty do wojska - Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR, gdzie przywrócono mu stopień porucznika i skierowano do IV pułku artylerii. Józef jednym z pierwszych transportów wojskowych został ewakuowany z Rosji do Iranu, a jego dalsza droga była taka jak 2-go Korpusu pod dowództwem generała Władysława Andersa - przez Palestynę, Egipt, do Włoch, pod Monte Cassino, Loretto i Ankonę.
Józef Kopisto, stoi pierwszy z prawej, Kair 1943r.
Anna, dla koleżanek Hanka, i Józef, dla rodziny i przyjaciół Junek, poznali się przypadkowo w czerwcu 1944 roku, kiedy Junek wyszedł ze szpitala gdzie trafił po zdobyciu Monte Cassino. Historia niemal każdej znajomości, z której rodzi się miłość, jest romantyczna, niezależnie od czasu i miejsca gdzie spotyka się dwoje przeznaczonych dla siebie ludzi... Pewnego dnia Anna pojechała z koleżanką w odwiedziny do jej kolegi który wyszedł ze szpitala. Koleżanka rozmawiała ze znajomym, a Anna siedziała samotnie przy wejściu, kiedy do namiotu wszedł - już kapitan - Junek. Wydał jej się stary, więc nie zwróciła na niego uwagi (faktycznie był od niej starszy o 17 lat). Junek zwrócił się do obecnego w namiocie porucznika - „panie poruczniku, jak wy gości przyjmujecie? Dlaczego nie ma poczęstunku? Gdzie są owoce, słodycze?”. W związku z tym, że nikt nie miał nic do jedzenia Junek zaprosił całe towarzystwo do kasyna. W kasynie był poczęstunek i towarzystwo miło spędziło czas, jednak Anna nie zwracała uwagi na kapitana. Potem dziewczęta zostały odwiezione przez pewnego porucznika do swojej jednostki. Jakież było zdziwienie Anny, kiedy na drugi dzień przyjechał do niej znajomy i przekazał wiadomość, że kapitan Junek jest bardzo chory i prosi ją żeby przyjechała go odwiedzić. Anna była zdumiona - „ jak to wczoraj było wszystko w porządku, był zdrowy, a dziś jest taki chory, że nie może chodzić? A w ogóle dlaczego ja? przecież prawie go nie znam...”. Jednak kolega nalegał, zgodziła się więc i samochodem pojechali do obozu Junka. Kapitan leżał w swoim namiocie przykryty kocem pod brodę, ale na widok Anny wyskoczył z łóżka kompletnie ubrany w mundur. Widząc to Anna zdenerwowana zaczęła go sztorcować, ” jak można takie żarty robić?, co pan sobie wyobraża !”. „Ależ, proszę pani, jest wojna, czy pani by chciała, żebym ja się rozchorował?" odpowiedział Junek i zaczął żartować, zagadywać, opowiadać, że jest po leczeniu, ale może nadal chorować jeśli ona będzie go odwiedzała. Anna zaczęła się śmiać i postanowiła pozostać na spotkaniu. Dowiedziała się, że Junek następnego dnia wyjeżdża do swojej jednostki, więc uważała, że nic się nie stanie jeśli spędzą razem ten wieczór, nie wiązała z nim żadnych planów. I znów zdziwienie - następnego dnia kolega przynosi jej list od Junka - w liście, no cóż, po prostu oświadczyny oraz pierścionek, a właściwie sygnet z wygrawerowanymi literami „HJ”. Anna zdenerwowała się tą natarczywością, nie wiedziała jednak gdzie może odesłać list, więc postanowiła poczekać na następne spotkanie i wyjaśnić sprawę. Jednak kapitan, mimo że nieobecny, nie zasypywał gruszek w popiele. Po jakimś czasie pojawił się u Anny pewien porucznik i wręczył jej pieniądze - był to żołd Junka, duża suma - ok. 30 funtów, (Anna jako szeregowiec dostawała może ze 2 funty). Anna odmówiła przyjęcia pieniędzy, lecz porucznik stwierdził, że nie ruszy się stąd dopóki ona nie odbierze i nie pokwituje tej sumy gdyż „dostał rozkaz dostarczyć je dla niej i musi ten rozkaz wykonać...”. Cóż było robić? Anna wzięła pieniądze, ale postanowiła sprawę zakończyć przy najbliższej okazji. Koleżanka namawiała Annę żeby zainteresowała się kapitanem, mówiąc że „on ma majątek na Wołyniu, jest bogaty, będziesz panią!”. Anna śmiała się z tego, nie liczyła ani na majątek (zajęty przez Rosjan,) ani na bogactwo, bo nie był nim żołd, na którym żaden z żołnierzy się nie dorobił, a który każdy mógł w każdej chwili wraz z życiem stracić. Przez długi czas nie widziała się z kapitanem, choć czasem przysyłał listy. Tak minęło pół roku.
Anna wykonywała swoje obowiązki. Kiedy w sierpniu 1944 roku w Warszawie wybuchło powstanie, kompania Anny dowoziła materiały do bazy lotniczej, skąd startowały samoloty przewożące zrzuty dla powstańców. Wyczuwało się tam wagę takich lotów i napięcie związane z niebezpieczeństwem. Panowało przygnębienie i żałoba kiedy nie wszyscy piloci wracali z powrotem...
Pod koniec 1944 roku Anna wybierała się na zabawę do kasyna z Witkiem Znamierowskim, który jej się podobał. Zamiast niego w jej namiocie niespodziewanie pojawił się... kapitan Junek. Nie zrażony dość zimnym przywitaniem, powiedział, że będzie towarzyszył jej na zabawę i pomoże poszukać Witka. W kasynie faktycznie spotkali Witka, z którym Anna przetańczyła cały wieczór i któremu na złość Junkowi okazywała sympatię i zainteresowanie, po prostu flirtowała zawzięcie. Junek nie wydawał się obrażony i nie narzucał się. Po zabawie obaj panowie odwieźli ją i koleżankę do obozu.
Witek Znamierowski- na zdjęciu jego dedykacja
„ Dla najwspanialszego Junka- Fulik” (było to przezwisko Witka)
Mimo tego, że umówiła się z Witkiem na spotkanie w dniu następnym, nie zjawił się on ani tego ani żadnego innego dnia. Pojawił się za to Junek, a Anna obraziła się na Witka. Wiele lat później dowiedziała się, że po powrocie z kasyna obaj panowie rozmawiali całą noc, a Junek wymógł na Witku przyrzeczenie, że nigdy więcej nie spotka się z Anną. Ten, słowa dotrzymał. No i co w takiej sytuacji może zrobić dziewczyna? Junek był dobry, czuły, opiekuńczy, a przy tym inteligentny, wesoły i dowcipny. I kochał ją szczerze. Anna musiała go pokochać. Nie miała innego wyjścia.
Teraz nie była już sama. Miała Junka i jego miłość, ale wojna jeszcze trwała, więc dużo rzeczy mogło się zmienić. Przyszłość była zupełnie niewiadoma. Pomimo zdobycia w czerwcu 1944 roku przez wojska amerykańskie Rzymu, toczyły się zacięte walki na północ od stolicy. Wojska 2 Korpusu, wśród nich kapitan Junek walczyły od lipca 1944 roku na wschodnim wybrzeżu Włoch, pod Ortoną, Pesarą, Ferum, a następnie na zachodzie - pod Loretto, Anconą. Pluton Anny cały czas wykonywał swoje zadania, przewożąc potrzebne ładunki z baz zaopatrzenia do miejsc wskazanych przez dowództwo. Spotkania z Junkiem były bardzo rzadkie, gdyż nie korzystał już z rekonwalescencji po leczeniu i brał udział w działaniach wojennych. Wobec zdecydowanego oporu Niemców zimą 1944-1945 roku działania ofensywne we Włoszech zostały wstrzymane, a alianci skierowali ofensywę na północno-zachodnią Francję. Dopiero w kwietniu 1945 roku wznowiono walki na północy Włoch. 21 kwietnia została zdobyta Bolonia, a 8 maja 1945 roku nastąpił koniec wojny. Tego dnia Anna nie zapomni. Kiedy ogłoszono, że Niemcy podpisali kapitulację zapanowała wielka radość. Śpiewano, tańczono, a żołnierze rozpoczęli kanonadę z karabinów, wystrzeliwując w niebo kolorowe race. Jednak oni byli daleko od Polski i nic nie wskazywało na to żeby mieli tam szybko wrócić. Polska była wyzwolona spod okupacji niemieckiej, ale stacjonowało w niej wojsko radzieckie, a polskie władze komunistyczne proklamowały powstanie Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Granice Polski, na skutek układu w Jałcie (styczeń 1945 roku) zawartego pomiędzy rządami Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Związku Radzieckiego uległy zmianie - granica wschodnia przebiegała na Bugu i Narwi, wszystkie przedwojenne województwa wschodnie przypadły ZSRR. Kostopol, Litwa, Storożów nie należały do Polski...
Byli tacy, w tym część dowództwa polskiego 2 Korpusu, a także niektórzy Anglicy, którzy liczyli, że po zakończeniu wojny z Niemcami dojdzie do wojny z ZSRR i Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie powrócą do kraju jako zwycięzcy. Były to jednak nierealne mrzonki, nie mające jakiegokolwiek uzasadnienia w rzeczywistym układzie sił politycznych i militarnych.
Po zakończeniu zakończeniu działań wojennych, wojsko II Korpusu wraz z wojskami aliantów pozostało we Włoszech jako wojska okupacyjne, zaś część żołnierzy podjęła naukę. Jeszcze bowiem zimą 1944-1945 roku, dowództwo wojsk polskich, a szczególnie generał Anders, zadecydowało, że żołnierze powinni się uczyć żeby zdobyć wykształcenie i kwalifikacje potrzebne do pracy w wolnej Polsce. W związku z tym, że żołnierze nie mieli ze sobą świadectw dokumentujących ukończenie szkół, warunkiem przyjęcia do gimnazjum lub liceum było złożenie przez nich egzaminu wstępnego. W tym celu zorganizowano najpierw kursy przygotowawcze, które prowadzili oficerowie posiadający wiedzę z określonych przedmiotów.
Anna – Włochy 1944, pozuje z lornetką, przez którą ogląda pałac w Pallagianello
Później zorganizowano szkołę dla żołnierzy, a w Porto San Giorgio powstało Liceum i Gimnazjum Pomocniczej Służby Kobiet. Anna, wraz z innymi ochotniczkami z PSK oraz dziewczętami uwolnionymi z obozów koncentracyjnych, wśród których były uczestniczki powstania warszawskiego, w ilości 300 osób, po pomyślnym zdaniu egzaminów wstępnych, rozpoczęła naukę w szkole. Porto San Giorgio to miasto – kurort nad Adriatykiem, a szkoła mieściła się w pięknym pałacu, w którym były sale lekcyjne i internat, okalał ją piękny park. Istnienie szkoły było ewenementem i świadczyło o mądrości dowództwa polskiego wojska, które patrzyło w przyszłość i chciało wychować kadry inteligenckie, tak pomniejszone podczas wojny. Niezależnie od tego czy wojsko miało powrócić do Polski jako armia zachodu, czy też być zdemobilizowane, nauka dawała żołnierzom możliwość zdobycia wykształcenia potrzebnego do dalszego życia w cywilu. Nic dziwnego, że kilkakrotnie do szkoły przyjeżdżały wizytacje z dowództwem, oczywiście generał Anders ale także dowództwo wojsk alianckich, np. generał Lee.
Generał Władysław Anders na cmentarzu żołnierzy polskich w Loretto
Anna zakończyła naukę zdaniem matury. Poznała tam i zaprzyjaźniła z wieloma dziewczętami, z którymi utrzymywała serdeczny kontakt do końca ich życia, jeszcze kilkadziesiąt lat po wojnie.
Anna – Włochy 1944, wystrojona w nowym futrze, prezentem od Junka
Włochy 1945, w szkole - Anna trzecia z prawej
Kapitan Józef Kopisto- Florencja 1946,
na zdjęciu dedykacja „ Haneczce. Mojej Najukochańszej – Junek”
W 1946 roku dowództwo brytyjskie zdecydowało o ewakuacji jednostek 2 Korpusu do Wielkiej Brytanii. Na mocy porozumienia rządu brytyjskiego i rządu RP na uchodźstwie zadecydowano, że żołnierze 2 Korpusu opuszczą Włochy i zostaną rozmieszczeni w różnych miejscach Anglii. Po przyjeździe do Anglii, w Londynie, Annę czekała niemiła formalność – przeprowadzenie rozwodu z panem Zygmuntem. Okazało się bowiem, że on także jako żołnierz 2 Korpusu przebywał w Anglii. Anna nie spotkała się z nim, rozmowy prowadził Junek, który użył wobec niego argumentów (finansowych) nie do odrzucenia, tak że ten wyraził zgodę na rozwód. Natychmiast po rozwodzie Anna i Junek pobrali się. Wyjechali do Szkocji, bo tam skierowano wojsko artylerii, a kapitan Junek został kierownikiem domu dla rodzin polskich żołnierzy. Dom ten mieścił się w ładnym pałacu, który zajmowały małżeństwa żołnierzy. Wszyscy otrzymywali żołd, wysokość zależała od stopnia wojskowego i korzystali ze stołówki w kasynie, w którym podawano trzy posiłki dziennie. W tym czasie rząd polski powołał do życia Polski Korpus Przysposobienia i Rozmieszczenia (PKPR), który miał skierować żołnierzy polskich po demobilizacji, do nowych miejsc zamieszkania.
Trzeba było zdecydować o przyszłym losie ponad 200 tysięcy ludzi. Wiadomo było, że wojsko 2 Korpusu nie wróci do Polski, jako jednostka wojskowa. Armia polska została rozwiązana, a dotychczasowi żołnierze mogli powrócić do kraju tylko jako cywile. Mogli też pozostać w Wielkiej Brytanii i pracować na swoje utrzymanie lub wyjechać do któregoś z państwa alianckich - Kanady lub Australii.
Do czasu zorganizowania PKPR-u i rozliczenia żołnierzy, Anna i Junek, tak jak i inni wojskowi z domu polskiego w Szkocji nie mieli żadnego zajęcia, czekali aż zapadną decyzje co do ich dalszych losów. Niektórzy z nich pasjami grali w karty, nawet na pieniądze. Anna z mężem zajmowała jeden pokój, a wolny czas wykorzystywała na haftowanie obrusu, prowadziła też ożywioną korespondencję poszukując przez Czerwony Krzyż rodziny i znajomych. Wiedząc, że w Kostopolu nie ma już Polski, wysłała kilka listów do brata matki, wujka Kazimierza z Lubartowa. Przez dłuższy czas nie otrzymywała na nie odpowiedzi, bo Kazimierza nie było w tym mieście. Aż w końcu dostała list od kuzynki z Krakowa. Okazało się, że znajomy kuzynki pracujący na poczcie w Lubartowie, wysłał do niej nieodebrane listy Anny adresowane do Kazimierza. Z listu kuzynki Anna dowiedziała się o śmierci swojej matki. Była to dla niej wielka tragedia, płakała długo, utrata matki była utratą rodziny. Junek pocieszał ją „przecież masz teraz mnie, nie jesteś sama...”. Ale nie miała matki, a jej domu nie było... Właściwie nie miała do kogo wracać...
W międzyczasie poprzez kuzynkę dowiedziała się o miejscu pobytu swojej siostry Heleny. Nawiązały korespondencję, nawet wysyłała jej jakieś paczki do Polski. Mimo to zaczęli rozważać wyjazd za granicę do Australii. Wszystko zmieniło się, kiedy do Junka dotarła korespondencja z Polski. Odnalazła go matka i siostra Marychna. Obie przeżyły wojnę, pisały żeby wrócił, bo matka choruje i chce przed śmiercią zobaczyć się z synem – jedynakiem. Na osobne opowiadanie zasługuje historia zdobywania wiadomości o rodzinie rozproszonej w czasie wojny, ustalanie adresów i wysyłanie listów przez Czerwony Krzyż. To jest niezwykłe, że ludzie mogli się odnaleźć mimo wojny, zmiany granic, migracji wielu tysięcy ludzi. Ale było tak, że ktoś kto spotkał znajomego w wojsku – we Włoszech lub w Anglii, pisząc do rodziny, wspominał o tym spotkaniu, a adresat podawał tę wiadomość dalej itd... aż dotarła do jego rodziny. Tym sposobem o miejscu pobytu Junka dowiedziała się jego siostra przebywająca w Lublinie u znajomej, do której napisał brat, znajomy Junka… Po otrzymaniu listu od matki, ich plany o emigracji legły w gruzach, choć nie było im łatwo zmienić decyzję. Wiadomo było, że w Polsce żołnierze przyjeżdżający z zachodu, szczególnie oficerowie, nie będą mile widziani przez komunistyczne władze. Jednak państwo Kopisto postanowili powrócić do kraju, co nastąpiło 8 grudnia 1947 roku. Był to kres ich wędrówki – długiej drogi ze wschodu na zachód, od Azji, przez Afrykę, do Europy Zachodniej, a potem do ojczyzny. Tu jednak powitano ich jako „wrogów ludu”. Ale to już temat na inną opowieść...